Rano, od razu pośniadaniu kierujemy się w stronę granicy. Typowe, graniczne, formalności. Wypełniamy kilka druczków i przechodzimy do Togo. Bez większych problemów.
Po drugiej stronie czeka nasz pierwszy kierowca, ale już nie służbową Acurą tylko swoim prywatnym sprawnym samochodem. Astra została z Josefem w Beninie.
Aného to miasto absolutnie wyjątkowe z dwóch powodów: geografii i historii.
Aného wygląda, jakby natura nie mogła się zdecydować, czy chce ląd, czy wodę. Miasteczko jest wciśnięte na wąskim pasie ziemi pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Jeziorem Togo (Laguną). Woda jest tu wszędzie. Przejeżdżając przez most, z jednej strony widzisz wzburzone, słone fale uderzające o brzeg, a z drugiej – spokojną, niemal nieruchomą taflę laguny, po której suną pirogi rybaków. Ten kontrast jest hipnotyzujący.
Czuć tu ducha czasu. Aného było pierwszą stolicą Togo (za czasów niemieckich, a potem krótko francuskich). I to widać. Spacerując uliczkami, mijaliśmy stare, kolonialne budynki. Niektóre są pięknie odnowione, inne to malownicze ruiny, które powoli zjada tropikalna roślinność i słona bryza. Jest tu coś melancholijnego. W przeciwieństwie do handlowego chaosu Lomé czy Cotonou, Aného wydaje się senne, dostojne i ciche. Czas płynie tu wolniej.
Prawdziwe życie toczy się nad wodą. Obserwowaliśmy rybaków zarzucających sieci w lagunie – to widok, który nie zmienił się tu pewnie od setek lat.
To idealny "bufor" na wyciszenie po szalonym roadtripie przez dwa kraje. Siedzimy chwilę nad wodą, łapiemy ostatnie promienie słońca.