Dotarcie do Cotonou było jak dopłynięcie do Ziemi Obiecanej. Wylądowaliśmy we wschodniej części miasta, tuż przy nowym, eleganckim bulwarze.
Nasz hotelik to prawdziwa perełka. Prowadzą go dwaj Holendrzy – ojciec i syn. Po dniach jedzenia "czegokolwiek gdziekolwiek", kolacja tutaj była kulinarnym objawieniem. Ojciec, który szefuje w kuchni, zaserwował nam świeże ryby prosto z oceanu. Idealnie przyrządzone, bez ości, z europejskim sznytem, ale lokalną świeżością. Niebo w gębie! Zasnęliśmy przy szumie fal, czując, że limit pecha chyba się wyczerpał.
Rano, jedząc śniadanie na tarasie, mieliśmy najlepszy punkt widokowy na lokalne życie. Plaża w Cotonou o poranku to nie miejsce na leniuchowanie – to wielka, darmowa siłownia!
Grupy wspólnie ćwiczące fitness.
Biegacze robiący slalom między innymi sportowcami.
Rolkarze i rowerzyści na nowym bulwarze.
Wszyscy cisną, ile fabryka dała, ale tylko do godziny 10:00. Potem słońce zaczyna palić tak mocno, że plaża pustoszeje w mgnieniu oka. Pomaga też w tym lokalna policja, która nie wiedzieć dlaczego przegania z plaży lokalnych bywalców około tej godziny. Policja pilnuje tez czystości, naprawdę plaża jest wzorowo wygrabana. My zdążyliśmy jeszcze skorzystać z uroków oceanu. Woda jest cieplutka jak zupa, a skakanie przez potężne, atlantyckie fale to zabawa, z której chyba się nie wyrasta.
Zrelaksowani i odsoleni ruszyliśmy w miasto. Cel: Dantokpa - wielki market. To miasto w mieście. Chaos, zapachy i kolory. Wyszliśmy stamtąd bogatsi o lokalne, bajecznie kolorowe stroje. Oczywiście upolowane na "specjalnej promocji dla przyjaciół" (czytaj: po twardych negocjacjach, choć pewnie i tak przepłaciliśmy, ale warto!).
Przejazd przez Cotonou to też lekcja historii i sztuki:
Mur Graffiti: Jadąc wzdłuż wybrzeża, mijaliśmy słynny mural. Ciągnie się przez niemal 2 kilometry! To chyba najdłuższa galeria sztuki ulicznej w Afryce. Każdy fragment opowiada inną historię Beninu.
Amazonka: Pomnik, który trzeba zobaczyć. Gigantyczna statua kobiety-wojowniczki (nawiązanie do tych z Abomey). Stoi dumnie na placu i robi kolosalne wrażenie swoją skalą.
Bio Guera: Na koniec rzut oka na pomnik innego bohatera narodowego na koniu. Cotonou ewidentnie lubi monumentalne rzeźby!
Na koniec muszę wspomnieć o czymś, co dla nas jest szokiem, a tutaj (zarówno w Togo, jak i w Beninie) chlebem powszednim. Pamiętacie, jak na początku wyjazdu szukaliśmy stacji benzynowych? Błąd amatora. Tutaj króluje paliwo z przemytu (głównie z Nigerii). Nikt nie bawi się w dystrybutory. Stacje benzynowe to... drewniane stoliki przy drodze, na których stoją setki szklanych lub plastikowych butelek z żółtawym płynem. Podjeżdżasz, pani wlewa ci zawartość butelki po whisky czy innej coli prosto do baku (przez lejek z uciętej butelki) i jedziesz dalej. Jest taniej, szybciej i... no cóż, nasz Josef i jego Astra chyba lubią ten "rocznik" paliwa, bo auto wciąż jedzie!