Nasza "Czerwona Strzała" (która brzmi już bardziej jak czołg niż samochód osobowy) dowlokła nas do Kétou. To nie jest po prostu kolejne miasteczko na mapie Beninu. To stolica jednego z najstarszych królestw ludu Yoruba.
W Abomey całowaliśmy klamkę zamkniętych pałaców. Tutaj historia jest żywa, oddycha i... przyjmuje gości.
Wjeżdżając do pałacu królewskiego, czuje się powagę sytuacji. To nie jest skansen. To siedziba Alaketu – Króla Kétou. Josef, nasz kierowca, który zazwyczaj jest oazą spokoju (lub rezygnacji), nagle stał się bardzo przejęty. Wchodzimy na teren sacrum. Cały dwór gra w "fasolki" w cieniu drzew. Gdy wchodziliśmy, jeden z jegomości poderwał i zawrócił nas do grającego jeszcze ministra skarbu (opłata za audiencję 10000 franków dla ministra i 10000 dla premiera ;)
Zanim w ogóle pomyśleliśmy o spotkaniu z władcą, musieliśmy przejść przez słynną Magiczną Bramę (Akaba Idena). Legenda mówi, że te wrota same się zamykają w obliczu zagrożenia i są chronione przez potężne duchy. Przeszliśmy. Uff, znaczy, że mamy czyste sumienia (albo duchy zlitowały się nad naszą ekipą z Astry).
To był moment, którego nie zapomnę. Zostaliśmy dopuszczeni przed oblicze Króla. Protokół jest sztywny, ale fascynujący:
Buty zostają przed wejściem. Na królewskie dywany wchodzi się boso.
Szacunek: Mężczyźni z ludu Yoruba kładą się plackiem (prostracja) przed władcą. My, jako goście z daleka, mogliśmy się "tylko" nisko ukłonić, ale czuć było, że stajemy przed kimś ważnym. No i d**a! Król wyjechał do rodziny, ale spryciarze powiedzieli to dopiero teraz, oczywiście już po uregulowaniu opłaty.
Normalnie król siedzi na tronie, w otoczeniu starszyzny. To nie przebieraniec dla turystów. To duchowy i polityczny przywódca tysięcy ludzi. Ma na sobie tradycyjne, bogato zdobione szaty i charakterystyczną dla królów Yoruba koronę z koralików, która częściowo zasłania twarz (symbolizuje to, że król jest istotą boską, a nie tylko człowiekiem). W ręku trzymał miotełkę z końskiego ogona – symbol władzy.
Audiencje przeprowadził premier, była krótka, ale niezwykła. Wymieniliśmy uprzejmości (z pomocą tłumacza), Premier zapytał skąd jesteśmy i – co najważniejsze – pobłogosławił naszą dalszą podróż. Biorąc pod uwagę stan naszego samochodu, błogosławieństwo od zastępcy władcy Yoruba jest nam potrzebne bardziej niż paliwo!
Wyszliśmy stamtąd oszołomieni. Przed chwilą byliśmy w świecie prastarych rytuałów, koralików i królów, a teraz znów siedzimy w naszej dusznej Astrze.
Kétou to dowód na to, że w Afryce tradycja to nie przeszłość. To teraźniejszość.