Poprzedni dzień dał nam w kość tak mocno, że wieczorem musieliśmy odreagować. Po zmyciu z siebie warstwy kurzu i stresu, ruszyliśmy w miasto. Trafiliśmy do lokalnego baru, który okazał się najlepszą terapią. Zimne piwo, głośne afrykańskie rytmy i ona – kiczowata, wirująca disco kula rzucająca pstrokaty blask na nasze zmęczone twarze. Wytańczyliśmy (albo raczej "wysiedzieliśmy" przytupując nogą :) całe napięcie.
Rano wstaliśmy jak nowonarodzeni. Wypoczęci, po śniadaniu, zwarci i gotowi. Biuro zarzekało się, że rano będzie na nas czekał samochód (w domyśle: nowy, sprawny) i kierowca.
Wychodzimy przed hotel, bierzemy głęboki wdech i... powietrze z nas uchodzi. Stoi ONA. Nasza czerwona astra kombi. Nasz "trup na kołach". A obok niej uśmiechnięty szofer – jak się wreszcie udało ustalić (chyba metodą prób i błędów) – o imieniu Josef.
Nie było lśniącej Toyoty. Nie było przeprosin. Był tylko Josef i jego czerwony rydwan. Załamani, ale nie mając wyjścia, zapakowaliśmy się do środka. Astra odpaliła (to już sukces!), rzężąc jak traktor. Jedziemy.
Komunikacja z Josefem to wyższy poziom abstrakcji. Francuski? Nie bardzo. Angielski? Zapomnij. Językiem urzędowym w naszym aucie stał się "Google Grafika" i palec na mapie. Pokazujemy zdjęcie kościoła, potem mapę, potem Josefa, potem drogę. Kiwnął głową. Zrozumiał!
W ten sposób dotarliśmy do Katedry Notre Dame de l'Arigbo. To niezwykłe miejsce w Dassa-Zoumè. Nie jest to typowy kościół – to sanktuarium wkomponowane w naturę. Główną atrakcją jest tu Droga Krzyżowa poprowadzona na szczyt skalistego wzgórza (Dassa słynie z tego, że leży wśród 41 wzgórz). Wspinaczka w upale była wyzwaniem, ale widok kapliczek ukrytych między wielkimi głazami i panorama ze szczytu na okolicę są niesamowite. Jest tu cicho i mistycznie – totalne przeciwieństwo hałasu naszej Astry.
Najważniejszy punkt to jednak nie ołtarz czy droga krzyżowa, a Grota Maryjna (Grotte Mariale). To naturalne zagłębienie w skale u stóp wzgórza. Według lokalnych przekazów, w 1954 roku (choć legendy sięgają głębiej) Matka Boska objawiła się tutaj w jaskini. Co ciekawe, nazwa "Arigbo" pochodzi z lokalnego języka i odnosi się do starego bóstwa opiekuńczego tego miejsca. To typowe dla Beninu – miejsce święte dla animistów zostało "przejęte" i uświęcone przez chrześcijaństwo.
Podeszliśmy pod samą jaskinię. W środku, w surowej skale, stoi figura Matki Boskiej – uderzająco podobna do tej z Lourdes we Francji. Jest tu cicho, chłodno i bardzo intymnie. Ludzie palą świece, szepczą modlitwy, dotykają skały.
Oklepaliśmy "Czerwoną Strzałę" na szczęście w maskę i ruszamy dalej. Kierunek południe. Josef trzyma kierownicę, my trzymamy kciuki, żeby silnik wytrzymał. Abomey czeka!