Po wczorajszych przygodach z oponą, dzisiejszy dzień postanowiliśmy zacząć z naprawdę "grubej rury". Jeszcze przed upałem wyruszyliśmy z Kara do Rezerwatu Djamde (Parc de Djamde).
Jeśli wczorajsze Sarakawa było spokojnym obserwowaniem zwierząt na wolności, to Djamde jest jak uderzenie adrenaliny prosto w serce. Tutaj dzika natura jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nie jest to klasyczne safari. Rezerwat podzielony jest na dwie części: jedna to lwy druga to słonie. Można kupić bilet tylko do jednej części lub obydwu.
Na "dzień dobry" – lwy. I to nie oglądane przez lornetkę z kilometra. Lwy zamknięte są w przestronnych zagrodach, celem ośrodka jest rozmnażanie tych zwierząt. Mieliśmy okazję obserwować porę karmienia. Widok lwa rozszarpującego mięso kilka metrów od ciebie uświadamia, dlaczego to on jest królem zwierząt. Ten dźwięk łamanych kości i głęboki, gardłowy pomruk... czuć respekt! To niesamowite, jak potężne, a jednocześnie piękne są te koty z bliska.
Ale prawdziwym hitem poranka były słonie. W Djamde można podejść do nich naprawdę blisko, wręcz to one podchodzą do nas. I co najlepsze – mogliśmy je nakarmić!
To uczucie jest nie do opisania: stoisz przed kilkutonowym kolosem, wyciągasz rękę z jedzeniem, a on delikatnie, z chirurgiczną precyzją, chwyta przysmak swoją trąbą. Ich trąby są niesamowite – silne, ale miękkie i zwinne. Patrzenie w te mądre, spokojne oczy słonia z odległości kilkudziesięciu centymetrów to jedno z tych doświadczeń, które wzrusza nawet twardzieli.
Djamde to miejsce, gdzie bariera między człowiekiem a zwierzęciem na chwilę znika. Wyjeżdżamy stąd pełni emocji. Kawa nie była dziś potrzebna – lwy i słonie skutecznie nas obudziły! Jednak zajeżdżamy, klasycznie, do przydrożnego baru na śniadanie. Tym razem makaron lub kuskus z omletem, kawa rozpuszczalna i piwko na ochłodzenie. My jemy a obok, na świeżym powietrzu działa salon piękności, fryzjer i pedikiurzystka działają na krzesełkach w cieniu rozłożystego drzewa.