Podróżowanie po Afryce Zachodniej uczy pokory i elastyczności. Czasami mapa mówi jedno, a rzeczywistość drugie. Mieliśmy ambitny plan dotarcia aż do Parku Narodowego Kéran, ale tutaj musieliśmy postawić kropkę.
Północne krańce Togo, przy granicy z Burkina Faso, są obecnie strefą czerwoną. Ze względów bezpieczeństwa (aktywność bojowników i dżihadystów po drugiej stronie granicy) droga na daleką północ jest zamknięta dla turystów. Bez specjalnych pozwoleń wojskowych ani rusz. Bezpieczeństwo najważniejsze, więc nie dyskutujemy – zawracamy i szukamy alternatywy.
I tak trafiliśmy do Parku Sarakawa.
Sarakawa to dawne prywatne tereny łowieckie prezydenta, które zamieniono w rezerwat. Przesiedliśmy się do specjalnego, odkrytego jeepa, który pozwala poczuć wiatr we włosach (zwłaszcza moich :D) i zapach buszu.
To, co wyróżnia Sarakawa, to fakt, że zwierzęta są tu na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba ich szukać godzinami przez lornetkę jak w wielkich parkach narodowych.
Zwierzęta przechadzały się tuż obok samochodu, zupełnie nie robiąc sobie nic z naszej obecności. Ich sylwetki na tle spalonej słońcem trawy wyglądają hipnotyzująco!
Widzieliśmy stada antylop (koby, elandy), które z gracją przemykały między drzewami.
Były też bawoły i strusie, które dumnie kroczyły przez sawannę.
Jazda po parku, kiedy złote światło oblewa afrykański krajobraz, a wokół panuje cisza przerywana tylko odgłosami natury, to magiczne przeżycie. Może nie dotarliśmy do Kéran, ale Sarakawa dała nam to, po co tu przyjechaliśmy – bliskie spotkanie z dziką Afryką.
Zrelaksowani, pełni wrażeń ruszyliśmy w stronę miasta Kara. I wtedy Afryka upomniała się o swoje. Huk, syczenie i ściąganie auta na bok. Guma.
Oczywiście stało się to w klasycznym "środku niczego". Dookoła tylko pusta droga, wysokie trawy i cisza. Żadnego wulkanizatora w promieniu kilometrów. Nie było wyjścia – rękawy w górę, lewarek w dłoń i do roboty. Wymiana koła w tropikalnym upale, na zakurzonej drodze, to przygoda, której się nie zapomina (choć w trakcie rzucaliśmy trochę "mięsem"