Po górskich trekkingach i kąpielach w wodospadzie, zwolniliśmy nieco tempo, żeby poczuć rytm samego Kpalimé. To miasteczko ma w sobie coś artystycznego i tajemniczego zarazem.
W samym centrum nie da się przeoczyć Katedry Saint-Esprit. To pamiątka po czasach kolonialnych – została zbudowana przez Niemców ponad sto lat temu. Jej strzelista wieża i jasna fasada niesamowicie kontrastują z czerwoną, afrykańską ziemią i palmami dookoła. Weszliśmy do środka, żeby na chwilę uciec przed słońcem. Wnętrze jest surowe, ale ma swój majestat – panuje tu cisza, która pozwala złapać oddech od gwaru ulicy.
Wieczorem, zamiast szukać eleganckiej kawiarni, usiedliśmy przy lokalnym straganie. To jest prawdziwy smak podróży! Plastikowe krzesełka, mały stolik na chodniku i kawa parzona "po tutejszemu" (często mocna, z dużą ilością skondensowanego mleka).
Siedzieliśmy tak, sącząc gorący napój i po prostu obserwując życie. Skutery przemykające z całymi rodzinami na pokładzie, sprzedawczynie owoców wracające z targu, grająca gdzieś w tle muzyka. W takich miejscach najlepiej chłonie się atmosferę miasta.
Na koniec dnia dotarliśmy do naszej bazy. To mały, ukryty za murem hotelik, który okazał się atrakcją samą w sobie. Jest tu przyjemny basen (idealny na wieczorne schłodzenie), ale to wystrój kradnie show.
Właściciel ma chyba słabość do lokalnych wierzeń i sztuki, bo w ogrodzie i lobby pełno jest drewnianych rzeźb, masek i fetyszy. Niektóre wyglądają przyjaźnie, inne... cóż, sprawiają wrażenie, jakby obserwowały każdy nasz ruch.