W nazywaniu Camagüey Florencją Karaibów jest wiele przesady. Jednak w panoramie miasta przeważają liczne wieże kościołów a kręte uliczki faktycznie bardziej przypominają włoskie miasta niż kolonialną Kubę. Pierwotnie miasto leżało na wybrzeżu ale ze względu na pirackie napady przeniesiono je wgłąb lądu. Podobno dlatego unikano prostych ulic i prostych kątów żeby utrudnić korsarzom napady. Spacer po mieście to przemieszczanie się krętymi uliczkami od jednego placu do placu, od kościoła do kościoła. Warto przysiąść w jednej z licznych knajpek. Posłuchać muzyki na żywo i potańczyć salsę. Na koniec dnia polecam taras na samej górze Grand Hotelu przy głównym deptaku. Niech nie odstraszy was odźwierny pilnujący wejścia, sam zaprosi na cuba libre lub mojito do znajdującej się tam restauracji. Mieliśmy szczęście delektować się tam drinkami z cudownym widokiem na miasto przy świetle pełni księżyca, bajka. Jeśli ktoś nie lubi rumu to zawsze można spróbować lokalnego piwa Cristal. Typowy koncerniak, ale w upale każde zimne piwo smakuje doskonale. Jest kilka innych piw np. Bucanero, ale wszystko to są produkty koncernu Cristal.
Jadąc cały dzień z Trinidadu do Camagüey zatrzymaliśmy się w ciekawym lokalu przy drodze. Taka typowa knajpka dla miejscowych. Wszystko smażone na głębokim oleju. Jak zabrakło widelców to trzeba sobie było radzić łyżką. W około biegają kury, które prawdopodobnie za chwilę będą czyimś obiadem. Człowiek odruchowo przesuwa noga bo boi się go dotknąć. Ale skoro miejscowi tam jedzą to czemu nam miałoby zaszkodzić. W Polsce taka buda nie spełniła by normy nawet jako paśnik dla zwierząt, ale tam nie maja sanepidu ;)