Dotarliśmy na Lofoty. Prom wysadził nas w Moskenes. Niemal wszyscy skręcają w lewo i jadą na koniuszek archipelagu do miejscowości Å. Ta krótka nazwa wzięła się chyba stąd, że tytułowa litera, tak samo jak wioska jest na końcu alfabetu (w języku norweskim literka ta to też samodzielny wyraz oznaczający strumyk) Nasi znajomi już zdążyli obejść całą okolicę i czekają na nas na parkingu. W wiosce, na jej końcu, po przejechaniu krótkiego tunelu lokujemy się na sporym parkingu. Udaje się nam nawet zaparkować obok znajomych. Opowiedzieli nam, że zostało tam miejsce tylko i wyłącznie dzięki azjatyckim sąsiadom, który urządzili sobie wielkiego grilla na dwóch sąsiednich miejscach parkingowych. Udajemy się jeszcze na wybrzeże, na lampkę wina przed snem. Widoki są cudne, niebo się rozpogadza i zapowiada się piękny kolejny dzień.
Wszyscy poszli już spać a ja wybrałem się na "nocny" spacer po Å i okolicy. Jest cicho i spokojnie. Wszyscy śpią już chyba w domach. W okolicy jest bardzo dużo suszarni dorsza. Jest już po właściwym sezonie i na rusztowaniach, mocno posolone, suszą się już tylko głowy a nie całe tusze. Spotkany Polak, który tutaj pracuje, opowiedział nam, że kiedyś wyrzucano głowy. Teraz jednak są one też suszone i wysyłane do Afryki, gdzie z ich policzków przyrządza się zupę. Inny charakterystyczny widok na Lofotach to czerwone domki na palach. Tego jest tutaj całe mnóstwo.
Rano raz jeszcze spacerujemy po wiosce. Krajobrazy niewiele różnią się od nocnych ;) Po spacerze jedziemy na trekking.