Dojeżdżamy do miasta które ma uniwersytet tak stary jak nasze Państwo! Szacunek.
My jednak chcemy jeść. Tak jak nie można być w Watykanie i nie widzieć Papieża tak nie można być w Boloni i nie spróbować słynnego spaghetii czy zupy brodo.
Zatrzymujemy się niedaleko parku Montagnola i gnamy przez wysokie arkady szukając jakiejś restauracji. Takie arkady, o czym już chyba pisałem, były robione specjalnie po to, żeby swobodnie mógł pod nimi przejechać jeździec na swoim rumaku. Tylko po co im w takim razie były drogi? ;)
Gdzieś na Via Piella zasiadamy do stołu. Nie bez znaczenia był również fakt, że właśnie zaczęło padać. Zosia wcina spaghetii, Kasia brodo, ja tagiatelle oczywiście w sosie bolońskim (nie ma jak tłuszcz, tłuszcz, mięso i odrobina pomidora ;) a Piotruś wszystkim wyjada z talerza. Uwielbiam taką kuchnię. Pewnie dlatego tyle muszę biegać, żeby mnie nadal wygodniej było obejść niż przeskoczyć.
Ociężali, najedzeni ale jakże szczęśliwi idziemy wolnym krokiem w stronę głównego rynku, czyli Piazza Maggiore. Na szczęście już nie pada.
Po drodze katedra Świętego Piotra, Pallazo re Enzo ale kto by się tam skupiał jak w brzuszku miło się trawi. Zatrzymujemy się na chwilkę przy fontannie Neptuna (normalnie Gdańsk jako żywo). Na przeciw zobaczyć można budynek byłej giełdy. Obecnie biblioteka po której szklana podłoga znajdują się pozostałości budowli Imperium Rzymskiego.
Na głównym placu jakieś koncerty. Zbliża się pierwszy maja, który tutaj jest głośno obchodzony. Pewnie już ćwiczą przed głównymi występami.
Piotruś nie chce się odczepić od jakiegoś "bumba" akurat w jego rozmiarze.
Po drodze odwiedzamy jeszcze Bazylikę San Petronio.
Idziemy w stronę dzielnicy uniwersyteckiej.
Oprócz mnóstwa budynków najstarszego Uniwersytetu w Europie Zachodniej zobaczyć tutaj można dwie wieże które ostały się tutaj od średniowiecza. Najsłynniejsze z nich są Dwie Wieże. Wyższa ma niemal 100m.