Wszystko co dobre (i szalone!), szybko się kończy. Nasza pętla Togo-Benin-Togo właśnie się domknęła. Ostatni dzień w Lomé wycisnęliśmy jak limonkę do lokalnego piwa.
Na start mocne uderzenie – słynny Targ Fetyszy (Marché des Féticheurs) w dzielnicy Akodessewa. To miejsce jest jedyne w swoim rodzaju. Dla turysty wygląda jak scenografia z horroru, ale dla miejscowych to... apteka i szpital w jednym. Na straganach leżą tysiące wysuszonych głów: małpy, krokodyle, ptaki, psy, a nawet skóry lampartów. Są też tajemnicze proszki, kości i amulety. Zapach jest specyficzny – mieszanka ziół, skóry i kurzu. Spotkaliśmy się z feticheurem (kapłanem), który wytłumaczył nam, że każdy z tych przedmiotów ma leczyć inną dolegliwość – od bólu głowy po złamane serce.
Z głowami pełnymi magii, ruszyliśmy oczyścić umysły nad ocean. Znaleźliśmy małą knajpkę (maquis) tuż przy plaży. To był idealny, pożegnalny obiad:
Świeża ryba z maniokiem w formie gęstej pasty (fufu). Ryba może trafiła do nas prosto od rybaka który łowił kolejne przed naszym nosem.
I ten widok... Niekończące się fale Zatoki Gwinejskiej i szum wiatru w palmach. Siedzieliśmy w milczeniu, starając się zapamiętać ten moment, ten smak i to ciepło.
W drodze na wylot zrobiliśmy ostatni przystanek przy Pomniku Niepodległości (Monument de l'Indépendance). To symbol Lomé – wielka postać wyrywająca się z kamiennego bloku, symbolizująca zrzucenie kajdan kolonializmu. Krótka chwila zadumy, ostatnia fotka i... niestety. Czas nas goni.
Jedziemy na lotnisko Gnassingbé Eyadéma.
Siedzimy w hali odlotów, zmęczeni, zakurzeni, ale szczęśliwi. Co to był za wyjazd!
Afryka Zachodnia dała nam w kość, ale dała nam też setki uśmiechów, niesamowitych spotkań i lekcję pokory. To nie są kraje z pocztówek biur podróży. To prawdziwe życie.