Lomé to nie jest kolejna, typowa afrykańska stolica, która przytłacza chaosem od pierwszej minuty. To miasto, które wita bryzą znad Zatoki Gwinejskiej i specyficznym luzem. Choć jest sercem Togo, czuć tu, że życie toczy się w rytmie wybijanym przez fale oceanu. Ale zanim poczuliśmy ten klimat... trzeba było wydostać się z lotniska.
Lądowanie wieczorem ma swój urok, ale biurokracja nie śpi nigdy. Przeprawa z celnikami była – delikatnie mówiąc – intensywna. Trochę pytań, trochę czekania i typowego dla Afryki Zachodniej testowania cierpliwości. Ale udało się! Pieczątki w paszportach są, jesteśmy oficjalnie w Togo.
Zaraz po wyjściu z hali przylotów załatwiliśmy niezbędne "startowe":
Wymiana waluty: Kurs na lotnisku, jak to na lotnisku, ale akceptowalny na start. Wymieniliśmy 100 USD i dostaliśmy 55 000 CFA (franków zachodnioafrykańskich). Mamy za co żyć przez pierwsze dni. Jak się okazuje w bankach "na mieście" kurs jest podobny a formalności na około godzinę. Dlatego lepiej od razu wymienić więcej kasy na lotnisku albo wybierać z bankomatów.
Bez internetu ani rusz. Kupiliśmy lokalną kartę SIM za 5 000 CFA. Pakiet ma starczyć na całe dwa tygodnie naszej podróży.
Zamiast targować się z taksówkarzami na krawężniku, skorzystaliśmy z cywilizacji. Zamówiliśmy transport przez mobilną aplikację GOZEM (taki tutejszy odpowiednik Ubera/Bolta). Kierowca przyjechał szybko, cena była z góry ustalona, zero stresu.
Dotarliśmy do naszego małego hoteliku butikowego. Jest kameralnie, przytulnie i co najważniejsze – mimo że jesteśmy w mieście, z pokoju słychać szum oceanu. To jest ten moment, kiedy wiesz, że urlop naprawdę się zaczął.
Mimo zmęczenia podróżą, ciekawość wygrała. Ruszyliśmy na krótki, wieczorny spacer, żeby poczuć miasto. Na kolację trafiliśmy do lokalnej restauracji o egzotycznej nazwie "Zanzibar". Klimat świetny, jedzenie pyszne i autentyczne.
Dzień kończymy przy szklance lokalnego piwa, wsłuchując się w nocne odgłosy Lomé. Jutro ruszamy odkrywać więcej!