Zaczynamy wracać. Rano odbieramy Hiluxa z serwisu i jedziemy w stronę Namibii. Jedzie się całkiem przyjemnie, droga długa, prosta ale asfaltowa ;) W Ghanzi zatrzymujemy się na tankowanie i obiad w przyjemnej knajpce prowadzonej przez Holendrów o zaskakującej nazwie Holland. Jest przyjemnie, ciepło i smacznie. Trzeba się zbierać, wracamy do samochodów i niestety mój nie chce zapalić. Podejżewam, że ma to coś wspólnego z wczorajszym zalaniem. Próbujemy odpalić go na kablach ale coś nie daje rady. Udaje się wezwać lokalnego mechanika, który wzywa jeszcze elektryka i tak walczą z tym samochodem. Okazało się, że owszem padł akumulator (prawdopodobnie lodówka go rozładowała) ale w międzyczasie wyczerpała się bateria w pilocie i immobilizer blokował zapłon. Mechanik wymienił baterię w pilocie, wyciągając taką samą ze swojego pilota i teraz na kablach odpaliłem samochód. Ta przygoda urwała nam conajmniej dwie godziny dnia. Mechanicy nie chcieli żadnej zapłaty tylko życzyli powodzenia. Nie chcemy już ryzykować problemów i jedziemy prosto na granicę. Dojeżdżamy tam już o zachodzie słońca. Na wszelki wypadek nie gaszę samochodu. Granica idzie dosyć sprawnie, gdyby nie mały problem z certyfikatem urodzenia dziecka. Trochę nas postraszono, że nie wypuszczą bez tego ale jakoś poszło. Jest już noc, więc jedziemy na najbliższy kemping. Jesteśmy już w Namibii więc nawet jeśli będzie jakiś problem z samochodem to go zostawimy i pojedziemy dwoma pozostałymi.