Zaczyna się biurokracja. Po pierwsze jadę do lokalnego sklepu motoryzacyjnego wyrobić nową tablicę rejestracyjną, swoją zgubiłem gdzieś w kałuży w Etoszy. To okazuje się nadzwyczaj proste. Na karteczce pisze numery tablicy, VIN i się podpisuję i za 5 minut mam nową tablicę. Schody zaczynają się na policji gdzie musimy zdobyć pozwolenie na wyjechanie samochodem z kraju. Oficer goni nas po mieście w poszukiwaniu ksero, żeby skopiować niezbędne dokumenty, pomimo tego, że w swoim biurze posiada kopiarkę. Gdy wracamy oznajmia, że ma godzinę przerwy na lunch. W międzyczasie stoimy w kolejce do okienka, żeby nam ktoś podpisał i opieczętował wspomniane kserówki "na zgodność z oryginałem". Zajmuje nam to praktycznie godzinę, więc nasz oficer już wrócił. Gdy już sobie pojadł i zobaczył, że mamy wszystko co trzeba zaczął wypisywać ręcznie kupę papierów. Myślę, że śmiało włosi mogliby się od niego uczyć jak powinien wyglądać prawidłowo przeprowadzony strajk włoski. Całość zajmuje nam około 4 godzin. Możemy jechać na granicę z Zambią.
Tutaj po stronie Namibii idzie w miarę sprawnie. Imigration i sprawdzenie dokumentów samochodu i możemy jechać.
Po stronie Zambii dramat. Imigration każe nam iść do służby medycznej. Służba medyczna sprawdza w kamerze termowizyjnej temperaturę. Daje świstek, że wszystko ok i wracamy do imigration. Jest pieczątka, jest ok. Następnie zaczyna się z samochodem. Po pierwsze oficer musi wyjść i sprawdzić numery VIN samochodu a leje jak z cebra. Jakoś się udaje i możemy działać dalej. Musimy mieć lokalne ubezpieczenie, opłatę drogową itp. a nie mamy lokalnych kwachów. Bank zamknięty, bankomat nie działa, płacić karta nie można bo internet padł. Z pomocą pojawiają się oczywiście, jak grzyby po deszczu, lokalni cinkciarze. Nie mamy wyjścia i kupujemy niezbędne kwache po zbójeckim kursie (potrzeba 650 na ubezpieczenie i 402 na podatek). Kupujemy ubezpieczenie, idziemy do okienka zapłacić podatek. Pani bierze dokumenty, coś tam pisze i wysyła nas do innego biura. Tam znowu czekam, inna Pani wpisuje coś do komputera. Nie może się zalogować bo internet padł. W końcu się udaje, wracam do drugiej Pani myśląc, że to już koniec ale gdzie tam. Jeszcze jedno okienko z opłatą w dolarach, już nawet nie wiem za co - 65$. Tutaj można płacić kartą. Zapłaciłem po odczekaniu swojego a tu wpada druga Pani i pyta kto mi wymieniał pieniądze bo jedna stówa jest fałszywa. Akurat gość kręci się w okolicy, widząc wezwanego strażnika z karabinem grzecznie wymienia wspomnianą stówkę. Pani przegląda resztę pieniędzy i stwierdza, że reszta jest ok. Wracam do niej do okienka i dostaje w końcu wszytko co potrzeba. Po około 3 godzinach. możemy jechać. Cinkciarze machają nam i gratulują, że tak szybko poszło ;)
Zaraz za przejściem chciałem kupić jeszcze kartę SIM ale internet nie działa i nie mogą mi jej sprzedać bo mnie nie zarejestrują. No trudno. Jedziemy na jakiś najbliższy kemping bo już jest późno i zaczyna się ściemniać.