Przywitało nas piękne słońce. Wstajemy jeszcze po naszemu, czyli 2 godziny za wcześnie. Śniadanko i jedziemy do naszego pierwszego zaplanowanego miejsca. Park Narodowy Þingvellir. Po lewej mijamy Rejkiawik. Dookoła pola lawy. Jest jakoś nieziemsko. Dzieci ochrzciły lawę z porostami martwymi owcami. Szybki spacer i faktycznie milutkie te owieczki. Miękkie jak najlepszy grubaśny dywan. Do Þingvellir łatwo trafić. Droga dobrze oznakowana. Jeśli ktoś ma wątpliwości to wystarczy jechać za autobusami. Chyba wszyscy turyści tam jadą. I to jeszcze sezonu nie ma a parking pełen autobusów. Wejście do parku darmowe. Jak prawie wszystkie naturalne atrakcje tego kraju. Za to można popłynąć na innych rzeczach, np. pamiątki ;) Płyta Björk, kilka pocztówek, magnesik, breloczki które się dzieciom spodobały i w sklepiku 370 zł pyk i wyszło z portfela. Trzeba zacząć pilnować portfela.
Na miejscu spokojny spacer, szczelina między-kontynentalna, kościółek, Lögberg (czyli miejsce zgromadzeń). W tym miejscu zebrał sie pierwszy parlament Islandii który obraduje nieprzerwanie do dzisiaj. Dzisiaj już w innym miejscu ale w tym samym obradował aż do XVIII wieku. Jest pięknie, jest inaczej.
Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Wszystko pięknie oznaczone. Ścieżki wytyczone. A krajobrazy zapierają dech. Ale to chyba popularne przymiotniki dla tego kraju.